Jak Rzecznik Praw Obywatelskich wyjaśniał sprawę wyborów kopertowych w 2020 r. i co udało się mu ustalić?
10 maja 2020 r. miały się w Polsce odbyć wybory prezydenckie. Głosowanie się jednak nie odbyło. Nie dlatego, że – po rozważeniu nowych okoliczności – władze wprowadziły stan klęski żywiołowej. Po prostu dwaj politycy, poseł Jarosław Kaczyński i poseł Jarosław Gowin, ogłosili, że wyborów nie będzie.
Już dwa miesiące przed tym zapowiedzianym na 10 maja głosowaniem prowadzenie kampanii wyborczej ograniczone zostało do internetu i mediów – epidemia nie pozwoliła na organizowanie spotkań, wizyt i wieców. Ale rządzący chcieli wyborów w maju – epidemia zapowiadała też kryzys, z czym musiał się wiązać spadek notowań partii rządzącej i urzędującego prezydenta.
Pięć tygodni przed głosowaniem większość sejmowa zmieniała prawo wyborcze w ekspresowym tempie tak, że głosowanie miało być tylko korespondencyjne. Reguły głosowania zostały zmienione w toku trwającego procesu wyborczego. Poprawka rządowa dołączona w ostatniej chwili do „Tarczy Antykryzysowej” i nigdy nie przedyskutowana wyłączyła z organizacji wyborów Państwową Komisję Wyborczą (jak się potem okazało, nawet pomysłodawcy zmiany nie rozumieli jej konsekwencji). Wybory miał zorganizować minister – członek rządu i polityk partii, która wystawiła jednego z kandydatów. Głosy miała zbierać podległa mu Poczta (która na podstawie anonimowego e-maila domagała się od władz lokalnych spisu wyborców z ich pełnymi danymi osobowymi. Ponieważ samorządy w większości odmówiły, rząd dostarczył Poczcie dane 30 mln obywateli z rejestru PESEL). Karty do głosowania – według wzoru stworzonego przez rząd, a nie PKW – miała wydrukować podległa innemu politykowi tej partii Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych. Zleciła to zadanie prywatnej spółce. A przepisy, które by na to pozwoliły (o ile odłoży się na bok wątpliwości konstytucyjne) nawet nie były gotowe – zajmował się nimi Senat.
Obywatele byli zdezorientowani. Zapowiadana przez rząd procedura głosowania „pocztowego” nie przewidywała nieszablonowych sytuacji. Praktycznie pozbawiała prawa do głosu tych, którzy mieszkają poza miejscem zameldowania, i osoby w kwarantannie. Pomijała prawa osób z niepełnosprawnościami, czy Polaków za granicą. Wybory traciły kolejne przymioty. Nie były już ani powszechne, ani tajne, ani równe…
Na dziesięć dni przed głosowaniem pocztowe karty wyborcze wyciekły. Nie było wiadomo, kto ma do nich dostęp – wrzucić do urn pocztowych w myśl uchwalanych przepisów mógł je każdy. Głównym pytaniem, jakie zadawali publicyści w mediach (i sami obywatele), nie było „kto przedstawił lepszy program?”– ale „czy w ogóle należy głosować?”.
Trzy dni przed terminem rządzący odwołali więc wybory, ale potem prezydent podpisał ustawę o anulowanych właśnie „wyborach korespondencyjnych”. A po wyborach, które były, ale się nie odbyły, pozbawiona prawa organizacji wyborów PKW oświadczyła, że należy je powtórzyć, bo zaszła sytuacja analogiczna do tej, gdy wszyscy kandydaci wycofują się z wyborów. Rząd nie publikował jednak tego stanowiska, bo wtedy Marszałek Sejmu musiałby szybko podać nowy termin głosowania – tymczasem w parlamencie trwały prace nad kolejną ustawą wyborczą, po raz wtóry zmieniającą zasady głosowania (tym razem miała je organizować PKW). Nowy termin nie mieścił się już w rygorach Konstytucji: nakazuje ona organizację głosowania najpóźniej na 75 dni przed końcem kadencji prezydenta. Ustawa miała też „przedłużyć” prawo startu kandydatom zarejestrowanym w wyborach 10 maja i umożliwić start nowym – nowi jednak mieli dostać siedem razy krótszy termin na zebranie stu tysięcy podpisów poparcia. W takich warunkach udać się to tylko mogło przedstawicielom dużych partii. Rządzący porozumieli się w tej sprawie z opozycją.
- Ale Konstytucja nie jest tylko dla tych, którzy mają zorganizowane struktury. Żaden nowy kandydat nie powinien być gorzej traktowany od dotychczasowych kandydatów, skoro mają to być całkowicie nowe wybory – mowił Adam Bodnar w Senacie, 1 czerwca 2020 r.
Plan polityczny zakładał, że wybory odbędą się 28 czerwca. Dzięki temu i dzięki skróceniu czasu także na procedury powyborcze wszystko zakończyć się miało przed upływem kadencji obecnego prezydenta (gdyby obowiązywał stan klęski żywiołowej – o którego wprowadzenie apelował także RPO – kadencja ulegałaby automatycznemu wydłużeniu, ale wybory odbyłyby się też dużo później). Nad wynikami tych wyborów wisiała groźba unieważnienia – ze względu na naruszenie reguł konstytucyjnych.
Działania RPO
RPO od początku przestrzegał przed konsekwencjami takiego działania, przygotowywał ekspertyzy prawne i zwracał się o nie od OBWE, alarmował w sprawie nonszalanckiego posługiwania się spisami wyborców z danymi osobowymi obywateli przekazywanych bez podstawy prawnej spółce, jaką jest Poczta Polska. Interweniował też w obronie prokurator Ewy Wrzosek, którą spotkały konsekwencje dyscyplinarne za próbę wyjaśnienia, co się stało z wyborami.
A kiedy – po raz pierwszy od 1989 r prawa wyborcze zostały nagięte przez rządzących w taki sposób – zaczął krok po kroku wyjaśniać, kto konkretnie podejmował decyzje w tej sprawie oraz na jakiej podstawie.
Po zebraniu informacji zaskarżył decyzję premiera o organizacji wyborów „kopertowych” bez podstawy prawnej. Wojewódzki Sąd Administracyjny przyznał RPO rację i uznał decyzję premiera za nieważną.
Poniżej Czytelnik znajdzie – w układzie chronologicznym (od najnowszego) działania RPO w tej sprawie.
RPO nie był tu sam – bo do działań wyjaśniających i naprawczych włączyła się Najwyższa Izba Kontroli.